17 lip 2010

Glastonbury - jeszcze raz!

Photobucket

24go czerwca 2010 spędziłam 3,5 godziny w autobusie z Londynu do Pilton, jadąc na jeden z największych festiwali na świecie, Glastonbury. Był to mój pierwszy festiwal w życiu i byłam niewyobrażalnie podekscytowana perspektywa czterodniowej imprezy. Ciężko jest opisać Glastonbury, ubrać w słowa tą cudowną atmosferę, muzykę rozlegającą się ze wszystkich zakątków, wszechogarniający optymizm... Mimo to, spróbuję.

Kiedy przekracza się bramy Glasto człowiek od razu znajduje się w innym świecie. Ochrona przy bramach jest uśmiechnięta. Ma się wrażenie, że witają cię tam z otwartymi ramionami, że trafiłeś właśnie na długo niewidzianych znajomych.

Photobucket

Na teren festiwalu można wnieść swój alkohol, aparaty, kamery i jedzenie. Można oczywiście zostać przy wejściu przeszukanym, ale jest to sporadyczne i robione tylko w celu wykrycia szkła, noży albo narkotyków.

Photobucket

W czwartek trudno jest znaleźć miejsce kampingowe. Tysiące ludzi przyjechało już w środę, żeby zająć najlepsze miejsca. My wybieramy pole znajdujące się dość daleko od większości atrakcji, ale za to ciche i spokojne.

Po rozłożeniu namiotu ruszamy na wycieczkę rozpoznawczą.

Photobucket

Wiele wcześniej słyszałam o tym, że Glasto jest wielkie, ale trudno w to uwierzyć, jeśli w telewizji pokazują tylko 2 czy 3 główne sceny. Tymczasem całe 1000 akrów podzielone jest na małe sekcje-wioski. Każda wioska ma 2-3 główne namioty z muzyka i do tego parę innych małych scenek, gdzie występują mniej znani artyści. Do tego niezliczone sklepiki, puby, bary i budy z jedzeniem.

Photobucket

Pierwszy nasz koncert to Beardyman. Jedno jest pewne-facet wie jak rozkręcic imprezę.



Kiedy kończy nogi nadal chcą tańczyć, ruszamy więc do pierwszego lepszego namiotu, gdzie gra muza i tam tańczymy aż do 4 rano :)

W piątek budzę się z mega kacem i piszczeniem w uszach. Slońce grzeje od 8 rano i w namiocie panuje skwar. Muzyka ani na chwilę nie przestała grać i wiele osób dopiero teraz wraca z imprezek.

Photobucket

Ranek rozpoczynamy od tosta i kawy i ruszamy w stronę Green Fields. Pełno tutaj malutkich namiocików, gdzie można posiedzieć, wypić zieloną herbatkę i posłuchać nikomu nieznanych zespołów. Większość z nich nie ma nagłośnienia i gra akustyczną muzykę w stylu Nory Jones. Powoli zamykają mi się oczy i zasypiam na pól godzinki, szczęśliwa, że chociaż na trochę jestem poza zasięgiem piekących promieni słonecznych.

Photobucket

Po kolei mijamy Avalon Fields, Leftfield i zahaczamy o kolejne namioty. Natykamy się na przeróżne nurty muzyczne, od szant po hard rocka i dance.

W końcu trafiamy na wioskę zwaną 'The Common' i tutaj zostajemy powaleni na kolana przez specyficzny układ namiotów i różne 'dodatki':

Photobucket

Photobucket

Photobucket

Resztę dnia spędzamy na polu 'Shangri-La', gdzie układ namiotów i budynków przypomina chińskie slumsy. Tutaj zatrzymujemy się na resztę dnia i spędzamy czas na koncercie hiszpańskiej kapeli ska.

Do shagri-la przychodzi się w nocy, więc postanawiamy wrócić tam po zmroku.

Wieczorem idziemy na koncert Gorillaz i...jesteśmy głęboko zawiedzeni. Koncert wydaje się nudny i ciągnie się jak flaki z olejem. Po godzinie wychodzimy i biegniemy do Dance Village z nadzieją zobaczenia, chociaż końcówki Fatboy Slima. Udaje nam się! Jednak nawet jemu nie udaje się wymazać przeżytego wcześniej zawodu.

Sobota rano. Dzisiaj udajemy się do Circus Fields. Od razu jesteśmy otoczeni przez magików, komików i przebierańców. Udaje nam się wcisnąć do jednego z większych namiotów na pokaz akrobatów i oglądamy jedno przedstawienie za drugim. Największe wrażenie robi na nas Wall of Death:



Koncert La Roux na The Other Stage jest sukcesem i nie jesteśmy zawiedzeni:



Na Kelis udaje nam się podejść pod scenę. Jesteśmy naprawdę mile zaskoczeni. Muzyka porywa do tańca, bawimy się niesamowicie. Niestety, żeby zdążyć na Muse, urywamy się parę minut przed końcem.

Photobucket

Idziemy na Pyramid Stage. Pierwszy raz w życiu przeżywam tak wielkie muzyczne uniesienie. Tłum faluje, krzyczy i śpiewa razem z wokalistą. Ziemia drży i uginają mi się kolana. To jest dopiero coś:

Photobucket



Po drodze do Shangri La natykamy się na Arcadie..i tu juz zostajemy:



Nad ranem postanawiamy iść na wschód słońca. Jest do tego specjalnie przeznaczone miejsce: wzgórze Stone Circle. Tutaj zbierają się imprezowicze na koniec wyczerpującego dnia i początek nowego. Pole usiane jest ludźmi, palącymi pochodnie i ogniska, cierpliwie czekających na słońce:

Niedziele zaczynamy późno i idziemy od razu na Healing Fields, gdzie oddajemy się sjeście i uleczającej atmosferze:



Podsumowaniem całego dnia jest dla nas koncert Faithless. Tego się nie da opisać słowami:

Photobucket



Po koncercie postanawiamy udać się do Shangri La i tam tańczyć aż do rana. Zahaczamy jeszcze o Arcadie i Block 9:





Poniedzialek przychodzi zdecydowanie za wcześnie.

Glastonbury na pewno jest warte swojej ceny i tych nieprzespanych nocy. W ciągu całego naszego pobytu nie spotkaliśmy się z żadnym przejawem agresji, czy innym zachowaniem, które jest powszechne na tego typu imprezach, gdzie zbiera się ponad 100,000 ludzi. Glastonbury na pewno wydobywa z ludzi to, co najlepsze.

Wyjeżdżamy z łezką w oku i z gruntownym postanowieniem powrotu w następnym roku.

Do Glastobury przygotowywałam się od października zeszłego roku. Pod choinkę dostałam kalosze i każdy dzień zaczynałam od czytania oficjalnej strony, niecierpliwie czekając na ogłoszenie line-upu.


Oficjalna strona festiwalu:
www.glastonburyfestivals.co.uk

Autorką artykułu jest Asia, której serdecznie dziękujemy za nadesłaną relację!


Jeżeli byliście na ciekawym wydażeniu niekoniecznie muzycznym i chcecie się podzielić swoimi wrażeniami. Piszcie do nas - opublikujemy. Fotki i filmy mile widziane!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz